Bez kategorii

(archives)

Szczęście

– Ludwik Perney

Stoję obok zafrasowanego ogrodnika, patrzymy
na sadzonki sosny czarnej – kilkanaście drzewek
w czarnych doniczkach.

Słucham o przędziorku, ochojniku i grzybach,
ogrodnik tłumaczy działanie oprysku – gęsta masa
zakleja jaja pasożytów i dusi.

Oleisty oprysk jest droższy od zwykłego, efektowne
wyobrażenie śmierci kosztuje. Ogrodnik wciąż mówi,
a ja myślę o ruchu dłoni brudnej od ziemi

– rolnik przeniósł larwę z rozbitej bryły na trawę.
Sens naszych istnień orientuje się na szczęście
robaków, które pożywią się ciałem.

Trzy epitafia na jednym grobie

– Ludwik Perney

Uwierzę w epitafium, którego prostota
i niebanalna treść czynią zmarłego zacnym
– wystarczy żyć zgodnie ze wzorem.

Treść popłynie do czytających niczym woda
z podziemnych skał – uderzy perspektywą
podaną chłodno i orzeźwiająco.

Pozbędę się niepokoju, męczących decyzji:
jak wypełniać czas, którym bogom się kłaniać,
z czego składać ofiary; będę żył w pewności.

Z tą chwilą znów się narodzę,
zostanę żywym pomnikiem starego życia,
pożegnam je i podsumuję słowami:

Spoczywa tu mężczyzna, który nie tylko poznał
sens istnienia, ale był również jego projektantem.
Ty, który czytasz epitafium, uważaj:

prawda połykana z należytym dystansem
ukoi, nadmierna zachłanność ściśnie gardło,
przypomni dziecinny ból zmrożonej skroni.

Jeśli nowe epitafium uznam za niedoskonałe,
pochowam moją drugą martwą połówkę
obok pierwszej i narodzę się po raz trzeci

Nie obowiązują mnie prawa szklanki,
w naszej kulturze trzy połówki to niewiele.

Pozagrobowe życie kobiet

– Ludwik Perney

Dobre kobiety również umierają,
ale po śmierci trafiają do raju,
by robić tam wszystko, co powinny.
Oczywiście to o czym pomyślałeś,
robią w twoim raju, ja mam swój.

Umierającym kobietom doskwiera
uporczywe swędzenie w miejscu,
w którym nie mogą się podrapać.
Swędzenie jest coraz dotkliwsze,
ostatecznie prowadzi do śmierci.

Purytańskie panie nie są dobre,
one jedynie wstydzą się podrapać.
Dobre kobiety umierają patrząc w niebo.
Po śmierci skrzydła rozrywają sukienki
– dobre kobiety wchodzą do raju

ubrane tylko w skarpetki i białe majtki.
Ich rzekoma bezpłciowość to bujda,
a czystość dotyczy jedynie higieny
– właśnie dlatego dobre kobiety
zmieniają czasem majtki na czerwone.

Luz Ma Być!

– Ludwik Perney

1.
Jest późno, żelbetonowe ściany zmęczyły się
przenoszeniem dźwięków piosenek i słów,
a właściwie ostatnich sylab. Ktoś krzyczy,
ale niepokoić może jedynie cisza.

2.
W lodówce zostały tylko jajka, hałas trwa,
daję ci jedno i krzyczę wprost do ucha
– Jeszcze nie jadłem surowych jajek,
moglibyśmy spróbować!

Nakłuwasz skorupkę, zbliżasz dziurkę do ust
i wsysasz luźne białko. Bezwładne uderzenie
żółtka o wydmuszkę. Pęka błonka, słodycz
rozlewa się na języku i rozczarowuje

3.
Nie pamiętam wielu imion. Byli starsi
o tyle, że znikali, zanim zdążyłem się pojawić.

Jaga nieco zwlekała ze zniknięciem, próbowała
budzić się zmięta i nieobecna jak zwykle,
ale nie pasowała do rumianych chłopaków,
którzy chichotali do ostatniego łyka wina
kupionego za drobne.

Pojechała grabić liście we wrocławskim parku
– wyobrażałem sobie jak porusza grabiami
nucąc piosenki Kate Bush. Kate też znikła,

po latach nagrała nowe wersje starych przebojów.

4.
Licealna wychowawczyni purytańska rusycystka
nasączona miłością katolickiej szkoły z internatem
uderza trzykrotnie linijką w blat biurka
– Luz Ma Być! – Siadamy na ławkach i zastygamy.
Wszystkie trampki wiszą, pani unosi brwi
i mówi – Jestem mile rozczarowana.

Tabu

– Ludwik Perney

Helena nie żyje już dość długo, bo ponad miesiąc.
Coraz mniejsze są szanse, że jej odejście okaże się
nieporozumieniem, snem pomylonym z jawą.

Sytuacja Heleny tylko pozornie jest lepsza,
niż Marianny. Marianna zmarła w ubiegłym
stuleciu. Co jakiś czas wraca z sanatorium

– otwieram drzwi i po chwili w mojej dłoni
błyszczy metalowy breloczek imitujący rybę;
wieczorem podkradnę kilka gorących pączków.

Od trzydziestu lat widuję Edwarda coraz rzadziej
– ściany przestały drżeć od tubalnego śmiechu
i piosenek z rymami pasującymi do mojego imienia.

Nie widziałem pogrzebu Ludwika, chowali go,
zanim się urodziłem. Próbuje ukrywać uśmiech
gdy patrzę na jego nagrobek. Nie rozmawiamy o tym.

Cheese, umieramy!

– Ludwik Perney

Przewróciło się Życie Pi i odsłoniło Czyste czyny,
zaległa cisza podobna do tej sprzed burzy
– burzą było uderzenie Życia w parapet.

Przewracałem się z prawego ramienia
na brzuch, z brzucha na lewe ramię,
później zerkałem na księżyc i słuchałem
jak łamie cię w kościach – umówmy się,
wszystko wieszczyło ten zwrot.

Życie przewrócone do góry życiorysem,
Wiedemann zdążył pożegnać się z koszulą,
zaczyna siąpić deszcz.

Pamiętasz, pocieszałem cię, że ból
kiedyś się skończy. Pytałaś kiedy,
ale przecież nie mogliśmy poznać
dnia ani godziny.

Każda kropla jak procent odmówionej modlitwy,
przychylność bogów kokietowanych przez Pi.
Nie lękajmy się, gdziekolwiek leży koszula Adama,
jej brudny kołnierzyk jest w fazie namaczania.

Alkoholowy metabolizm szpaków

– Ludwik Perney

Przeciętny dzień – szpak spod parapetu
drze dziób i wali skrzydłami o blachę.
Za chwilę odfrunie, by wracać i zerkać
na mnie zza różowych ciałek dżdżownic.

Góry na miejscu, druty wiszą na słupach,
rozpędzone samochody szumią z oddali
zwyczajnie. Dlaczego, w takim razie, czuję,
a nawet wiem, z hiszpańskimi naukowcami,

że kończy się czas? – wykrzywia się w tor
rzuconego kamienia. Pamiętam ze szkolnych
zajęć, że poleciałby najdalej rzucony
pod kątem czterdziestu pięciu stopni.

Naskórek na palcu wskazującym zgrubiał,
wyraźnie formuje się w coś, co nie chce być
mną. Znam więcej miejsc, gdzie pod skórą
zbroją się obce grudki, jednak to palec

wskazuje najwymowniej. Szpak drze dziób
codziennie, ale od kiedy? Tej wiosny
zadomowił się pierwszy raz. Żre czereśnie
z całym ich fermentem, wraca pod parapet

i śpiewa pijackim głosem, że kończy się czas,
kamień rzucono mocno, za mocno w górę.

 

Epizody miłosne

– Ludwik Perney

Chłopiec i dziewczynka trzymają się za dłonie i skaczą
zupełnie nie do rytmu piosenki. Dziś są użyczeni bajce,
ale ich dusze już osiem lat temu zaprzysięgnięto Bogu.

Infantylne słowa i takty wyrywają się drobnym stopom
– łatwiej byłoby wymienić siedem głównych grzechów,
albo pięć przykazań kościelnych czy przykazania miłości.

Minęła północ, dziewczynka ucieka, zmienia się sceneria,
wbiegają koniki. Chłopiec, choć nie pojmuje dziewczynki,
miłuje ją nad wszystko. Nad wszystko co jest stworzone.

Dziewczynka posłusznie podciąga sukienkę, odsłania
nagą stopę, pozwala wsunąć pantofelek. Bajka się kończy,
trwa prawda o Bogu żywym, w trójcy jedynym, prawdziwym.

[audio:https://perney.pl/audio/2011/05/Epizody-Ludwika.mp3]
czyta: Anna Świderska

Wiersz o okrucieństwach

– Ludwik Perney

W pewnym kraju w zupełnie innej strefie klimatycznej
sto dni piechotą od równika – w tym część na kolanach,
część bez ruchu, parę dni wręcz wstecz! – jest miejsce,
w którym ludzie robią ludziom źle. Dobrze czujesz,

meritum tego wiersza jest pełne ran, będzie smutno.
Rzecz dotyczy mężczyzn w kwiecie wieku, starców,
kobiet i dzieci – tu ustalmy tagi: przeraźliwie, ból,
cierpienie, wstrząsające, przemoc, brutalny, seks.

To ma być wiersz, nie poemat, dlatego skupmy się
na dzieciach (istota seksu wypełniła się poprzez
samo wspomnienie o nim). Krzywdzą maleństwa!
Dzieci cierpią katusze, to cud, że niektóre wciąż żyją!

Dopiszę jeszcze jedną zwrotkę, bo czuję niedosyt
i mam wrażenie, że ty również: Nie mają ubranek!
To znaczy mają brudne łachy! Nic nie jadły na obiad,
na śniadanie, nie będzie kolacji! Jest im naprawdę źle!

Po słowie „naprawdę” temat dzieci się wyczerpał,
pora wspomnieć o starcach – kiedyś byli silni i młodzi
jak ty, a teraz nie są. Mdleją z bólu, głodu i upokorzenia.
Modlą się o śmierć, co wcale nie znaczy, że się jej nie boją.

Przepraszam, ale nie mam już siły pisać o kobietach
i mężczyznach w sile wieku – co to za siła, skoro są bezsilni?

Steampunk i Głęboka Myśl

– Ludwik Perney

Elżbiecie Lipińskiej

Elu, znam windę, która nie miewa depresji,
jest cichobieżna, przepraszam, dyskretna
jak profesjonalny kelner. Spoglądasz z góry
na dachy kamienic, przełykasz ślinę i słyszysz
szelest obrusu – tak rozsuwają się drzwi

na ósmym piętrze (kuchnia zajmuje czwarte)
– danie przywiozła winda, właśnie, strojona
w stylu steampunk. Jej przyjaciółka bez lamentu
zwiezie cię na parter, odsłoni rury, wskaźniki,
pokrętła z książek Verne. Chcesz wrócić na deser?

– zamykam drzwi – szepnie metalicznym głosem
i wzniesie, hamując z gracją tuż pod dachem
Wodnej Wieży. Popatrz na senne ulice, zaspane
domy i na zębate koła przeskakujące rytmicznie
z nietutejszą precyzją – myślisz: „czterdzieści dwa”?

Restauracja Steampunk w Wodnej Wieży w Pszczynie

poezja, wiersze, proza, wydawnictwo literackie